sobota, 30 maja 2009

Kopa i Przesiecka

Idąc za ciosem, udałem się na kolejne górki- Fuckner Berg (Kopa) i Göllner Berg (Góra Przesiecka). Na tą drugą specjalnie nie musiałem, bo na niej mieszkam.

Na Kopę nie prowadzi jakaś wyraźna ścieżka. Dlatego wystarczy wspiąć się po dowolnej direttissimie, czy to od południa przez ciekawe Niedźwiedzie Skałki, czy od północy z zielonego szlaku, jak biedronka prosto do góry.

Wierzchołek nieco zarośnięty z dwiema uroczymi skałami, wymiana drzewostanu jeszcze tu nie dotarła, ale można dostrzec między drzewami zamek. Las bardziej mieszany i bardziej dziewiczy, więc co chwilę zmienia się jego wygląd.



Latem i jesienią najwięcej zbieramy właśnie tu podgrzybków, prawdziwków, zajączków, kurek i kozaków.





O tej porze dnia trudno nie mrugnąć szklanym oczkiem na Czerwień (625 m npm), z którego spływa zasilany z trzech źródeł, odmieniany w rodzaju męskim, potok Czerwień, pomykający pospiesznie ku Dolinie Czerwienia.

Nasza Przesiecka jest jednak bardziej atrakcyjna, przez swoją widokowość, lepszą dostępność, grzybki tu też rosną. A jej południowe zbocze, od Przesieki, jest szczególnie wyjątkowe i jedyne takie w Karkonoszach. Usłane zostało setkami sporych granitowych głazów, średnio 2 m wysokości, najwyższe do 6 m.

Musiał tu zatrzymać się na dłużej niezły jęzor lodowca. Głazy poukładały się na różne sposoby, tworząc rozmaite konstrukcje- stożki, groty, szczeliny na podobieństwo naturalnie budowanych klocków, którymi młody Pan Bóg w wolnych chwilach się zabawiał, znudziwszy się Wyspą Wielkanocną.

Kiedyś nazywano tą okolicę Podgórzyńskim Rajem. Z pewnością raj miały tu nasze dzieci, spędzając całe dnie na eksploracji przejść, korytarzy i na oswajaniu się z wysokością.

W 2007 roku Dominik, przyjaciel syna i nasz gość, wykonał tu słynne na cały świat przejście Makaze.
Bouldering to rodzaj wspinaczki skałkowej, na niewysokich formacjach skalnych, niewymagającej asekuracji przelotowej, jedynie używając tzw. kraszpadu- specjalnego materaca asekuracyjnego.
Dominik już wtedy zaliczał się do pierwszej pięćdziesiątki najlepszych na świecie bouledrowców.
Szczerze mówiąc ten rejon jest interesujący pod względem niesamowitej ilości "kamyków", ale nie budzi większego entuzjazmu pod względem jakości budulca wśród wspinaczy.

Ile jeszcze razy można fotografować ten porażający widok o wszystkich porach dnia i roku, na Zachełmie i poprzez górę Chełm na Cieplice, na większą część Kotliny Jeleniogórskiej. Gdyby to była miss świata, sam siebie podejrzewałbym o obsesję.
Podobnie jest z klonem japońskim i złotokapem, spireami, makami, irysami, też przed domem. Są tak kolorowe jak paleta Pankiewicza.

KLIKNIJ PO ZAPACH
Józef Pankiewicz pojawiając się bardzo rzadko w Akademii, zwykle uchylał na chwilę drzwi do pracowni swoich studentów:
-Kochacie mnie?
-Kochamy, Panie profesorze!
-To malujcie tak dalej.


Srebrny Widok w Zachełmiu, bodajże najsrebrniejszy ze wszystkich Srebrnych Widoków w Karkonoszach.
Widać stąd prawie wszystko: i nas, i Kotlinę, i Karkonosze, Chojnik, Zachełmie oraz Rudawy, Kaczawskie, Izerskie, Himalaje. Miejsce z energią, zachełmiański czakram. Na środku, jeden z 60 tys., słup pokoju, w pobliżu Rudzianki- Żelazna Góra z Czerwoną Jaskinią, napełniona pegmatytami, granatami, berylami, turmalinami i Bóg wie czym jeszcze, a może i złotem (przed wojną Eisen-Bg i Gold Loch).

Nie ma już odśnieżania. Za to zaczęło się koszenie, nieprzerwanie, tak gdzieś do połowy sierpnia.
Tym razem udało się skosić wszystko, by zacząć zaraz od początku. Również dzięki czarodziejskiej podkaszarce Gardeny za jedyne 100 zł i dzięki życzliwemu wsparciu Bronka, szpaczka, który towarzyszy mi od roku przy koszeniu, a także przy odśnieżaniu.


W tym roku nie widać pszczół, więc trzmiele mają mnóstwo roboty.


WIŚNIOWY SAD

piątek, 22 maja 2009

Kopista

Jak głosi przekaz, w XVII w. czterej drwale: Fuckner, Göllner, Bertermann i Menzel, zauroczeni cudowną doliną, otoczoną ze wszystkich stron wzgórzami, jak mało która w Karkonoszach, postanowili zbudować tu swoje chaty i w pełni korzystać z dobrodziejstwa lasów bukowych, gęsto porastających zbocza. Czuli się bezpiecznie pod osłoną grani karkonoskiej i bliskiej o rzut kamieniem starszej osady Hain (Przesieka).
Spoglądali z góry na wielkie miasto Hirsberg (nazwa Jeleniej G. XVI- wieczna), a z dołu na zamek Kynast (Chojnik), widoczny z każdego zakątka dolinki. Drewno było głównym materiałem budowlanym, najbardziej dostępnym w tym regionie, poza granitowymi głazami pracowicie narzuconymi przez siły piekielne. Osadę nazwali Saalberg (Zachełmie), a pozostali członkowie rodzin zajęli się rolnym wykorzystaniem terenów, sukcesywnie pozbawianych drzewostanu.

Na ich cześć nazwano 4 największe zachełmiańskie góry: Fuckner- Berg (Kopa 665 m), Göllner- Berg (Góra Przesiecka (612 m), Bertermanns- Berg (Kucznik 577 m) oraz "nasza", właściwie pradziada Lisy Menzel, Menzel- Berg (Kopista 681 m), najwyższa:).

Dzięki temu mam kawałek XVII- wiecznej chałupy. Mało kto miał okazję powąchać 400- letnią historię, tak jak ja w czasie remontu, po zbiciu tynków w parterowej części mieszkalnej, zamieszkałej bez przerwy przez te 400 lat.

W ostatnim czasie zrobiliśmy (ja z Dharmą) przechadzkę na Kopistą, właściwie na Szerzawę (706 m). Las zaczął się świerkowo i stopniowo przechodził w bukowy.

Droga leśna trawersuje zbocze, za każdym skrętem obiecując coś jeszcze ciekawszego.

Pojawia się z boku grupka skalna z zachęcającymi skalnymi blokami.

To właśnie Kopista, taka młodsza siostra Kopy, może przez podobieństwo tego zwieńczenia. Poczułem się swojsko, jak w domu.
Potem sprawdziłem, że to ta góra, upodobana przez Menzla, założyciela mojego domu. Dharma chyżo jak kozica, wskoczyła na mniejszy szczyt, czując się jak na swoim przedłużonym terytorium.

Dalej las stał się katedralny, czarodziejski, niemal jak u Tolkiena, jednak nie mroczny ale spokojny i cichy. Wydawało się, że lada moment ukażą się Entowie i o dziwo się nie ukazali, chociaż z pewnością tu są.






Koło Węglarni- skrótem na Drogę pod Reglami. Dharmie tak wyschło w paszczy, że prawie siłą mnie zaciągnęła do jej ulubionego potoczku- Ziębnik.

Stąd już 5 min i jesteśmy w domu, gdzie pracy czeka nieskończenie wiele, a efekty mniejsze, niż można było się spodziewać po przepięknej majowej pogodzie i efektownie, obficie kwitnącej florze.
Przeważają goście już nie weekendowi, ale jednodniowi.


Scenka zaobserwowana przed domem.


piątek, 8 maja 2009

Zemsta Rischmanna czyli atrakcje Karkonoszy.

Pogodny dzień przed długim weekendem majowym. Szkoła jogi odwołuje przyjazd, bo nie zebrali wystarczającej ilości chętnych. Zawiadomieni o wolnych miejscach agroturystyczni sąsiedzi podsyłają nam gości do jednego pokoju, do następnego od przyjaciela z Wrocka, kolejny z netu i pozostałe wynajęte zostały przez niedoszłych uczestników kursu oraz przez rodzinkę, która przeczytała jednak jogowy spam. Poza tym utworzyła się nawet kolejka do pokoi na ten czas.
Widać od początku, że to samograj i musi nastąpić oczekiwana zamiana miejsc na ten okres, tak samo jest w weekend czerwcowy.

A my przed tymi dniami, korzystając z wyśmienitej pogody, udajemy się na objazd okolicy. Auto prowadzi N., dziewczyna, która urodziła się z kierownicą w rękach.

Na początek pokazałem sosnówkowski widoczek, ukryty za laskiem i paroma posesjami, niewidoczny z drogi na Karpacz.

Obowiązkiem jest przechadzka do kaplicy św. Anny, ukrytej na zboczu Grabowca (784 m npm), o oryginalnej eliptycznej konstrukcji, powstałej w XIII w. po to, aby zneutralizować pogański kult związany z tą górą i skosztowania "wody życia" z Dobrego Źródła, podobnie jak to robią tutejsze jelenie w czasie godowym. Zawarty w niej radon odmładza komórki, poprawia witalność i może właśnie w ten sposób spełnia marzenia. Zbyt łatwo wchodzi też w reakcję z miedzią, więc takich elementów wnętrze musi być pozbawione.


Potem oczywiście Wang, największa atrakcja zabytkowo- architektoniczna Karkonoszy. Jak zwykle niesamowicie ukazuje się w otoczeniu pobliskich, najwyższych szczytów, świetnie wpisując się ze swą staro- nordycką XII- wieczną przeszłością.




Wracając przysiedliśmy w barku "Harnasiówka", potem rzut oka na "Gołębia", który wyłania się powoli niczym Feniks z popiołu.



Na parkingu Wank, tak właśnie musi się nazywać ze względów marketingowych, trzeba było pchać samochód zostawiony z włączonymi światłami. Energicznie pomógł to wykonać rosły Niemiec, z wrodzonym wdziękiem i z naturalną grzecznością.
Kierunek Staniszów, czyli XVIII- wieczny, odrestaurowany barokowy pałac. Byłem tu wielokrotnie, ale tym razem zapuściliśmy się w pałacowe ogrody, niewidoczne od frontu. Okazuje się, że jest to wspaniałe dzieło przedwojennych architektów przestrzeni. Zabawa krajobrazami, kolorami i płaszczyzną, zaprojektowany chyba dokładnie o tej porze roku. Nie spodziewałem się, że znajdę się tu dziś jeszcze raz.

W galerii pałacowej trafiam na obrazy sąsiada z Zachełmia, Vitalija Mkrtchana, Białorusina, dla którego przed kilku laty wieś nasza stała się godną artysty Itaką.



W restauracji kawa po 5 zł (mniej niż się spodziewaliśmy) i spojrzenie na ogólnodostępną biblioteczkę dla znawców pisma gotyckiego.





Następnie góra Witosza, 484 m npm, pełna magii, jedyna taka może po Łysej Górze w Polsce.
W tym otoczeniu, pośród wielu głazów, szczelinowych jaskiń, grot naturalnych i sztucznych, żył w XVII w. , przez 14 lat, prorok, jasnowidz, niemowa, medium, karkonoski Nostradamus- Hans Rischmann.


Zwiedziliśmy "salon", "sypialnię" oraz "biuro", gdzie upozowałem się do zdjęcia, próbując odegrać jego rolę.





Stanąłem jedną nogą na wygodnej z pozoru niewielkiej skalnej półce i ze zdziwieniem doznałem niemocy wyjścia z tej pozycji. Niezwykła siła pchała mnie w dół, do podstawy 4- metrowej od moich stóp skały.
Chociaż tego rodzaju miejsca obdarzam dużą atencją, tym razem poczułem się nieco nieswojo i używając uważnie swoich taternickich umiejętności, ostrożnie wycofałem się w głąb groty.

W drodze na szczyt, do postumentu Bismarcka, cały czas czułem dziwny niepokój. Tuż przed końcem zejściowych schodów, sprawdzając odruchowo tylną kieszeń, doznałem olśnienia. Brak portfela, ze wszystkimi kartami bankowymi, dowodem osobistym, prawem jazdy, kartą Vitay oraz z akuratnym znaleźnym w złotówkach.
Naturalnie pomknąłem z powrotem na szczyt, ok. 1 km w 5 min, przeszukując miejsca postoju oraz zamiatając wzrokiem stoki pokryte zeszłorocznymi liśćmi. Bez sukcesu.
Wracamy do pałacu. Też nie ma śladu po portfelu. Harnasiówka i parking w Karpaczu już zamknięte. Decydujemy się na powrót i na rybkę "U Rybaka", najlepszą w Karkonoszach.

Zrozumiałem jak będzie czuł się człowiek, gdy wyłączą mu chipa.
Powstaje pytanie "dlaczego?".
Albo Rischmann chciał pokazać, jak powinienem go uszanować bez atrybutów materialnej współczesności, albo w ten sposób uchronił mnie przed konsekwencjami niesprawnych amortyzatorów w czasie planowanej nazajutrz podróży do Szczytnej.

Następnego dnia odwiedziliśmy wszystkie te miejsca jeszcze raz, również bez powodzenia. Pozostało szybko zastrzec resztę kart i uruchomić procedurę wydania nowych dokumentów.
Przez 3 tygodnie jest się w takim przypadku poza systemem, może i dobrze. Prawo do kierowania się ma, ale nie można kierować, konta bankowe się ma, ale nie można korzystać ze swoich własnych środków. Jedynie na karty kredytowe wystarczyło poczekać tylko 1 tydzień.

Z powodu szeregu refleksji na temat "życie w systemie bez kawałków plastiku", warto było zdobyć takie doświadczenie.
Od sympatycznego policjanta w Cieplicach dowiedziałem się, że kierowanie bez dokumentów przy sobie, skutkuje jedynie mandatem.

Na szczęście wiosna jest w rozkwicie i skutecznie przysypuje wszystkie kłopoty płatkami kwiatów wiśni i rododendronów.