poniedziałek, 15 listopada 2010

Wyżej niż Grossglockner

DLA PAMIĘCI FREDA, JANA, JĘDRKA

 

Ma wstać słoneczny dzień.
Mrugnął powiekami i spojrzał w okno, potem na zegar. 3.00. Natychmiastowe powstanie z posłania nie robiło mu od lat problemu. Zawsze trzeba było wstawać wcześniej niż się chciało. Pospało by się jeszcze trochę. Wczoraj wrócił do domu późno, bo jeszcze musiał wypisać 4 polisy. Jak zacznie w poniedziałek, będą gotowe. Ale dziś wreszcie ten oczekiwany od pół roku dzień. Będzie to już prawdziwy alpinizm, nie jakaś normalna wycieczka, starał się jednak wybierać trasy, choć trochę wymagające.
 fot. Jurek

 Tym razem zdał się całkowicie na chłopców. Oni marzyli o tej górze. Nocami przemierzali ją krok po kroku, studiując warstwice, spadki, ohakowanie, prognozy pogody. Jeszcze wczoraj odbyła się selekcja ekwipunku. Starał się spakować jak najmniej rzeczy, ale i tak połowa wylądowała poza plecakiem. Cóż, potrzebny jest głównie czekan, raki, ekspresy, lina. Ma być szybko, lajtowo, radośnie, tam i z powrotem. Nowa kurtka pobłyskiwała górską czerwienią na fotelu, obiecując, że zastąpi wszelkie potrzebne odzienie i sprosta każdym warunkom.

-Szkoda, że nie było zielonej- pomyślał.
-Hej, hej. Grossglockner wzywa!

Jego głos zabrzmiał spokojnie, chociaż donośnie i spowodował poruszenie w pokoju obok i na dole domu. Rozległ się skrzyp sprężyn w łóżkach, rozpoczęła się krzątanina, też wcześniej zaplanowana. Każdy wiedział co bierze, co kroi na śniadanie, gdzie i jak szybko idzie, tak że po pół godzinie byli już na serpentynie, 760 km od Kals, od miejsca startu.

- Jak dobrze, że młodzi opanowali już jazdę samochodem, więc można sobie na tylnym siedzeniu spokojnie pokontemplować, pomyśleć o sobie, korzystając z okazji, że nie w pracy, że nie w domu.

Wszystko sprzyja. Pogody jest dość. Jej zmiana dopiero w niedzielę. I dobrze, że idziemy na luzie. Ostatnio jestem trochę jakby przemęczony, tyle wyjazdów, trudno nadążyć. Może już wystarczyłoby? W końcu 10 polis dziennie, to nawet trudno przejechać. A ludzie się garną, potrzebują pomocy, kontaktu, chociaż rozmowy. 10 herbat codziennie pokrywa w zupełności zapotrzebowanie człowieka na płyny.
W Kals zgodnie z planem w południe.

-Może trzeba było do Lucknerhütte?

Ale nie, co tam, w końcu chodzi o widoki i o odrobinę aklimatyzacji, chociaż dla Jędrka.
 fot. Michał

Twardy gość, da radę. Zostawili auto na placyku i już, zaczęło się. Plecaki przyjemnie naciskają na lędźwia, cel widoczny, dróżka wyraźna i wygodna.

-Hejka. W drogę panowie. Glock przed nami.

Cóż jest piękniejsze, czy osiągnięcie celu, czy jego osiąganie? W tym momencie na pewno to drugie. Wszyscy idą z odpowiednią siłą i radością, nie myśląc na razie o trudnościach drogi wspinaczkowej.
Do Stüdlhütte. Trudno wymówić, ale wszyscy już to potrafią. Wielokrotnie nazwę tą się wymawiało planując wyprawę. Powoli zapada zmierzch. Szczyty zabarwiają się na czerwono. Droga jest łatwa, prosta i bardzo widokowa.
Jędrek da radę, twardy gość.
Wreszcie ukazuje się charakterystyczny kształt budynku. Może trochę dziwnie ośnieżony. Plan jednak wykonany, wchodzimy do środka, ważna noc przed nami.

-Nie ma gadania. Spać, spać panowie. Jutro najważniejszy, kolejny dzień w waszym życiu. Pobudka o 5.30 i karka w pysk ruszamy na szczyt.

Start o 6.20. Miało być o 6.00, ale wszystko jest cacy. Pogoda jak dzwon. Krajobraz alpejski, listopadowy. Śniegu na drodze jest coraz więcej. Dalej dróżką się posuwają. Przespało się wyjątkowo aż 8 godzin. To trzeba jechać w Alpy, aby tyle pospać? Czas strzałkowy mówi o 4,5 godz. No tak, tu w Alpach wszelkie info jest dla ratowników. Przecież to jest najważniejsze, by mogli się tu sprawnie poruszać o każdej porze.
Dla nas niech będzie 2 razy tyle. Ważne jest te końcowe 20 wyciągów. to dopiero droga. Nigdzie w Tatrach tak długiej trasy się nie znajdzie, a jeszcze w dodatku zimowej. W porywach IV stopień trudności i to tylko w paru przechwytach dopiero na Stüdlgrat.
Przyjemnie było patrzeć jak odległość znika pod krokami chłopaków. Zdaje się, że ją połykają z każdą sekundą, z dużym zapasem.
Pomyślał przez chwilę, że jest już starszy i może nie da już tak rady jak młodzi, z tak dużym wdziękiem i z brakiem szacunku do mięśni i ich wytrzymałości, w tym wieku zdaje się jakby niczym nieograniczonej. Rozumiał to bardzo dobrze. Przez całe swoje życie tak szedł.
Począwszy od wycieczki rowerowej do Berlina, aż do pracy w elektrowni, wyczerpującej fizycznie do cna, także do obecnych obowiązków wyczerpujących jeszcze bardziej, bo jakoś tak psychicznie inaczej, bo może też bardziej samotnie.
Ścieżka po której swobodnie kroczyli zaczęła raptem zanikać i przechodzić w skalne zacięcia i płyty bardzo nachylone, nie sprawiające żadnych trudności.

 -To miałyby być te czwórki- pomyślał z pewną dozą pobłażliwości.


 W każdym razie cel, czyli wierzchołek, zdał się być już blisko i wyraźnie było można odczuć chłodny powiew jego bliskości. Czwórka, nie czwórka, asekurować się trzeba. Jemu wystarczały 2 ekspresy i czekan, aby było zgodnie z zasadami wspinaczki, przyswojonymi nie tylko z lektury setek książek o wspinaczce, wypadkach, życiorysach. Każdy początkujący wspinacz od tego zaczyna, szuka sobie idola, najczęściej medialnego, znanego z prasy, książek i z filmów, jak Reinhold Messner, Kukuczka, a zwłaszcza Hermann Buhl.
Pierwsze wyciągi idą razem, wesoło i żwawo. Nie czują mrozu, który chociaż niewielki, na tej wysokości o tej porze roku występuje prawie zawsze. Dzięki temu skała jest sucha, idealnie nadająca się do wspinaczkowego baletu. Zaczyna trochę wiać i smagać tumanami zlodowaciałego śniegu po plecach. Idą w 2 zespołach rytmicznie, bez postojów. Pierwsza dwójka jednak musi chwilami czekać. Wiadomo, w trójkę idzie się jednak wolniej, przynajmniej o 1/3 czasu.
Zajęty był obserwowaniem Jędrka. Dobrze, że Jan też jest teoretykiem. Zrobimy z niego niezgorszego wspinacza. Tylko dlaczego ten wiatr? Trzeba się bardziej trzymać skały i jest o wiele zimniej. Ostrożnie wdychał za każdym razem haust mroźnego powietrza. Byle gardła nie załatwić na amen, bo już i tak trudno jest wywrzeszczeć kolejne podpowiedzi techniczne. Powoli dochodzi świadomość, że z tą pogodą coś jest nie tak. Idziemy już 10 godzin, fakt, że na luzie i godzina zeszła na biwak. Tak miało być. Ciężko będzie wracać w tym wietrze. Może by jednak do Erzherzog, ale jak się pospieszymy to do dziesiątej już powinno być po zjazdach. Cirrusy widoczne daleko na południu, związane z jutrzejszą zmianą pogody, zdają się pędzić z zatrważającą prędkością.
O! Są młodzi.

- Tatka. Pogoda zaraz dupnie. My idziemy szybko na Dużego Glocka i zaraz wracamy. Jeśli się nie pospieszycie, to zawrócicie z nami potem do Stüdlhütte.
- To już niedaleko, pójdziemy z lotną. Zaczekajcie tam na nas. W razie jak będzie jeszcze gorzej, to polecimy na Adlersruhe.- przekrzykiwał hałasujący wiatr, wdzierający się przemocą pod czapkę.


Nie lubił zmieniać planów. Trzeba umieć tak żyć, aby poradzić sobie w każdej sytuacji, nie zbaczając z drogi do celu. W poniedziałek musi być w biurze, choćby nie wiem co. Mimo że już odpadło zakładanie stanowisk, wydało się, że dalej idą w niezmienionym wolnym jak dotychczas tempie. Przez ten wzmagający się wiatr działa się coraz trudniej i wolniej. Wraz z pojawiającą się szarością, wysokością, dochodzi do głosu zmęczenie, zadyszenie, niewygoda w obrębie klatki piersiowej i zimno mimo wytężonego marszu. No tak, skutki choroby wysokościowej.
Jest i Duży. Teraz musimy ostrożnie, blisko siebie. Nic nie widać w tej chmurze i poza łoskotem wichru, też nic nie słychać. Mgła wypełniała przepaście po obydwu stronach. Na szczyt prawie wbiegli. Gdyby nie gwałtownie narastające zmęczenie nóg, poczułby przypływ dumy, z chłopaków, że znowu zdobyli wspólnie następny szczyt.
Na górze nie ma co marudzić, od razu puścili się na Obere Glocknerscharte. Jak trudno jest operować sprzętem w tych warunkach. Wszystko pada na raz, śnieg teraz jest bardzo gęsty, między płatkami zacina prawie poziomo lodowy deszcz, na szczycie wiatr zwala z nóg, a trzeba dobrze wchodzić w zjazdy, prawie bez zastanowienia, sprawdzając tylko Jędrka. Absolutnie na południową grań nie ma szans. Oblodzoną linę wywiewa, nawet nie widać gdzie się zjeżdża. Teraz jeszcze wejść na Małego. Żadne podejście do tej pory nie wymagało od niego tak głębokiego sięgnięcia po siłę woli i determinację. Każdy krok stawał się epopeją, długo przygotowywał stopień by się na nim wesprzeć i przejść do następnego. Chłopcy idą z przodu, widział tylko czasem żółty kask Jędrka, nie mogąc się w żadnym razie do niego cokolwiek przybliżyć. Już zaczęło się zejście, jest pierwszy palik. Przystanęli.

- Janie, dzwoń do nich. Idziemy na Adlersruhe.
- Dzwoniłem. Nic nie słychać. Oni tam poszli. Widziałem ich z oddali, jak poszedłem bardziej do przodu. Jak się czujesz?
 fot. Michał

 Tym razem słowa "OK, OK" nie przeszły mu przez gardło. Czuł, że się coś z nim dzieje. Nogi jak z waty. Nie czuł niemal przenikającego przed chwilą na wylot mrozu i nawet huk wiatru przestał docierać do uszu. Słyszał tylko głośne bicie serca.

- Możesz dalej iść? Będziemy cię podtrzymywać.
Spróbował z 50 m, ale nie dało się zapanować nad rakami. Nie wiedział gdzie lód, gdzie skała.
- Janie, nie ma sensu. Idźcie za nimi do Erzherzog. Ja powoli też będę iść. Potem wrócicie.
- Nie, nie. Przecież tu zamarzniesz. A na Pogotowie nie mogę się dodzwonić. Może odpoczniemy jeszcze chwilę.

Wiedział, że już nie zdąży do biura w poniedziałek i że teraz najważniejszą rzeczą jest nakłonić młodych do zejścia bez niego. To tylko 320 m niżej, pewnie w 2 godziny z hakiem zajdą. Potem zobaczymy.
Na razie przypiął się do stalowego palika i przywiązał linę, aby jej nie zwiało. Nie wiedział czy chłopcy dali się namówić, bo przez parę sekund poddał się przypływowi senności. Ujrzał obok również przypiętą postać z głową jastrzębia. Już kiedyś ją widział, może w wyobraźni, w medytacji. Horus w pewnym momencie płynnie z graficznym efektem przeobraził się w  Joganandę.
 fot. Michał

- Panowie, dajcie spokój. Jeszcze jest mi bardzo ciepło.

Na chwilę wielki kłąb mgły odsłonił przestrzeń u stóp i poczuł się szczęśliwy. W jednej chwili mógł rozłożyć szeroko skrzydła i poszybować nad Alpy, nad chmury, w kierunku światła widocznego na zachodzie.
- Janie. Idźcie, idźcie.
 fot. Michał



czwartek, 4 listopada 2010

Niedziela 31 październik

 Pisane w niedzielę ok. godz. 14.


Przeleciał październik. Jak było pięknie wiem tylko ja i ci, którzy wbrew zapowiedziom wczesnej zimy przybyli w Karkonosze, chociaż na 2 dni. I nie był to miesiąc oszczędzania. Jesień szafowała kolorami, słońcem. Przydarzyło sie parę płatków śniegu, parę stopni mrozu.
Każdy dzień obfituje w wydarzenia: kolejne drzewa i krzewy zmieniają nagle kolory, ilość liści, odsłaniając to co latem było za nimi niewidoczne. Tak można godzinami obserwowac jak w technikolorze, fruwające, barwne plamki po niebieskim niebie.


 

Akurat nadchodzi informacja o kłopotach zachełmiańskiej wyprawy na Grossglockner. Załamanie pogody, złamana noga, przymusowy biwak jednych pod szczytem, drugich w schronie. Akcja ratownicza już się rozpoczęła, ale dalej nic nie wiadomo o jej przebiegu. Góry pokazują swoją siłę i niedostępność. Wspomaga je silny wiatr do 60 km/godz., temperatura -9 st., opad śniegu i teraz deszczu, mgła. Pogoda się tak załamuje, że wszystkie jej najostrzejsze parametry występują jednocześnie. Nasi przyjaciele są dość doświadczonymi i wytrzymałymi alpinistami, co daje nadzieję, że wyprawa skończy się szczęśliwie, mimo złamanej nogi uczestnika najmniej doświadczonego...



Trzej nie żyją. Pamięć o nich żyje w nas zawsze.

JAN
Copyright All rights reserved by Michal

Ludzie karkonoscy.
(do starej, dolnośląskiej pieśni górniczej)

1. Szczęście jest               
   W leśnym potoku.           
   Z góry spływa w las       
   Aby zdążyć na czas       
   Do ludzi, którym góry bliskie są.   

2. Światło jest
   W górskim widoku.
    Promień pędzi w dół
    Aż oświetli Ziemi pół   
   Dla ludzi, którzy wstają chwalić go.

3. Spokój jest
    W skalnym granicie.
    Kamień toczy się tak
    By ułożyć się w znak   
   Wśród ludzi, których siła wzmocni się.

4. Pomyślność jest
    W srebrnych okruchach.
    Z karkonoskich grot
    Słychać kilof i młot   
   U ludzi, którzy przyszli znaleźć sens.

5. Wytrwałość jest
    W wichru powiewach.
    Świerków smukłe pnie
    Czasem łamie i gnie   
   Jak ludziom, gdy szukają Ducha Gór.